Notes![what is notes.io? What is notes.io?](/theme/images/whatisnotesio.png)
![]() ![]() Notes - notes.io |
Okazało się, że jest całkowicie zablokowany przez stojący w poprzek samochód, wbity maską w zdruzgotany wspornik. Drzwi z obu stron auta były otwarte, klapa bagażnika kiwała się na wietrze. W żaden sposób nie dało się ominąć pojazdu. Niska czarna honda z przyciemnianymi szybami i rejestracją HANS666. Pierwszy ślad zaginionych nastolatków. Nie do końca taki, jak się spodziewałam. Wysiadłam, żeby ocenić sytuację. Długie ślady ostrego hamowania i spalona guma opowiadały krótką historię o głupocie i niedostosowaniu prędkości do warunków jazdy. Smugi kurzu, ptasie odchody na szybie i przymarznięty śnieg sugerowały, że auto stoi tu już jakiś czas.
Roman wyszedł za mną, rozglądając się czujnie po ciemnych zaroślach po obu stronach mostu.
– Możemy go przepchnąć – powiedział spokojnie.
– Most jest uszkodzony – usłyszałam głosik gdzieś zza pleców.
Odwróciłam się gwałtownie. Na ścieżce stała mała, może siedmioletnia dziewczynka w czerwonym płaszczyku z kapturem. Czarne warkocze opadały jej na pierś, a białe rajstopki zwijały się w obwarzanki na kolanach. W oczach miała jednak inteligentne i nie do końca dziecięce błyski. Dłonie w jednopalczastych rękawiczkach zaciskały się na pałąku koszyczka.
– Tata mówi, że tylko idiota próbowałby po nim przejechać, dopóki nie naprawią wsporników, i lepiej go tak zostawić, zanim do tego nie dojdzie – dodała.
– Długo tu stoi? – zapytałam.
Dziewczynka się zamyśliła.
– W sylwestra już tu był… Długo. Tydzień?
– Jest inny dojazd do domu wiedźmy z lasu? – zapytałam.
– Johanny? – spytała podejrzliwie.
– Macie inne wiedźmy z lasu?
– Kilka. Nie wyglądacie na takich, którzy zamawiają tort ślubny – rzuciła powątpiewająco.
– Tort ślubny?
– Po to ludzie jeżdżą do Johanny. I po domki z piernika. I babeczki. Więc?
– Więc co? – zapytałam, rozbawiona jej surowym i dociekliwym spojrzeniem.
– Zamawiacie tort na swój ślub? – indagowała.
– Co najmniej dwa. Nie możemy się zdecydować, czekoladowy czy orzechowo-kawowy – powiedział Roman, opierając się o maskę SUV-a.
Nie wyglądała na przekonaną.
– Czekoladowy jest lepszy – oświadczyła.
– Jest inna droga prowadząca do Johanny poza tą przez mostek? – ponowiłam pytanie.
– Przez stary most, kamienny, kawałek stąd. Nie obrażajcie trolla spod mostu i nie zatrzymujcie się przy studni. I uważajcie na dzikie gęsi. I krowy. I na las.
Odwróciła się i zniknęła za płotem niewielkiego domu, ledwie widocznego spod wielkiej czapy śniegu. Może jedynym wilkiem, jakiego dziś spotka, byłam ja, chyba że inny czekał już na nią w łóżku babci, zgrzytając zębiskami. W okolicach Hexenwaldu zupełnie by mnie to nie zdziwiło.
Wróciliśmy do samochodu. Wycofałam. Droga do kamiennego mostu zajęła nam kilka minut, a potem czekało nas parę kilometrów jazdy przez las. Dość prędko zaczęłam żałować, że nie zostawiliśmy wozu przy mostku i nie przeszliśmy go pieszo. Hexenwald bawił się naszymi zmysłami. Powietrze pachniało dymem i zaklęciami. Zrobiło się ciemno, dużo ciemniej, niż powinno być o piętnastej, nawet w lesie w środku zimy. Mrok oblepiał szyby oleistą czernią, a światła, także długie, ledwie rozpraszały go na tyle, by w ogóle dało się widzieć drogę. Toczyłam się wolniutko, dziesięć kilometrów na godzinę – chciałam mieć czas na hamowanie, gdyby coś wyskoczyło nam przed koła. Im głębiej wjeżdżaliśmy w las, tym głośniej rzęził silnik. Światła zaczęły migotać, aż nagle zupełnie zgasły. Stanęłam. Jechanie na czuja zrobiło się zbyt niebezpieczne.
Odruchowo sięgnęłam po miecz, który woziłam na tylnym siedzeniu. Miałam wprawdzie broń palną, ale byliśmy w Hexenwaldzie. Mogła zadziałać, lecz nie musiała. A miecz był ostry niezależnie od magii, która oblepiała wszystko jak spalony olej silnikowy. Włoski na ramionach mi się zjeżyły, żołądek ścisnął się w supeł. Roman nerwowo pocierał dłonie. Musiał ją wyczuwać równie dobrze jak ja. Zapach kwaśnych jagód i palonych włosów natrętnie wwiercał się w nozdrza.
– Coś tu jest – powiedział Roman, który jak na wampira był bardzo wyczulony na magię, pewnie przez to, że przed przemianą sam był magiczny.
– Dużo cosiów – przytaknęłam, wyraźnie czując na sobie spojrzenia. – Pozostaje pytanie, czy przyszły popatrzeć, czy przyszły po nas. Bądź przygotowany na obie opcje.
Uniósł brew.
– Zawsze jestem.
Wysiedliśmy. Widziałam najwyżej na długość wyciągniętej ręki. Ciemność ustępowała niechętnie, wgryzając się w snop światła rzucany przez moją latarkę. Wiatr wył między drzewami jak potępione dusze. Zimno pełzało po kościach. Pnie drzew odcinały się od bieli zalegającego wokół śniegu atramentową czernią. Niebo podmalowywała krwista łuna. Przeciągłe krzyki nastroszyły moją wilczycę. Gęsi, rozpoznałam. Przypomniałam sobie ostrzeżenie dziewczynki. Coś szeptało mi prosto w ucho, że powinnam zawrócić. I miałam na to wielką ochotę.
Nie, wcale nie miałam ochoty. Cała potrzeba ucieczki była tak przesadzona, że zwróciła moją uwagę. Jestem znana z tego, że najczęściej bywam zbyt lekkomyślna, by unikać niebezpieczeństwa. Moja intuicja zwykle mówiła mi niedbale: „Ojej, będzie się działo, uważaj”, ale nie: „Wszyscy umrzemy, uciekaj, uciekaj, uciekaj!”. Przygryzłam wnętrze policzka i posmak krwi rozproszył zaklęcie. Panika ustąpiła, zrobiło się jaśniej, a czerwona łuna na niebie rozpłynęła się do malowniczej, brzoskwiniowo-różowej poświaty zmierzchu. Latarka nadal była przydatna, ale nie niezbędna.
Roman otrząsnął się, jakby wyszedł z zimnej wody. Pokiwał głową z uznaniem.
– Niezłe – przyznał. – Bardzo przekonujące, piętrowe. Talent albo mnóstwo cierpliwości – zawyrokował.
– Jaką właściwie magią władają Hexlerowie i Metzlerowie? – zapytałam.
– Iluzja i wpływ, jednak nic tak spektakularnego. Wystarczy, by sprzedać dużo piekarników i lodówek, ale nie, by wpływać na zdolną wiedźmę i starego wampira.
Zamknęłam oczy, by pozostałe zmysły lepiej rozpoznały elementy otoczenia.
– Masz rację, to jest inne. Bawi się zmysłami, ale to magia ochronna, nie zwykła iluzja. Stara, gdybym miała zgadywać, niemiecka. Splata się z magią lasu.
– Taaak, to w tym rejonie totalnie zawęża podejrzenia – mruknął.
Teraz, wiedząc już, czego szukam, widziałam je wszędzie – wiedźmie znaki, pułapki, amulety. Pierścień czerwonych jabłuszek otaczający pień drzewa, kilkanaście oczu i kół wymalowanych białą farbą na korze, gałązki wciśnięte w rozszczepiony pień, tworzące jakby drewnianą pajęczynę, uplecione z witek brzozowych koła, kręgi i spirale, a nawet wysoko, poza zasięgiem rąk ogromna pajęczyna z białego sznurka, misternie spleciona w okrąg łączący korony kilku drzew.
Ktoś bardzo chciał zmylić wędrowców. Podejrzewałam wiedźmę. Ukrywała coś? Czy siebie?
– Musimy oznaczyć drogę, inaczej będziemy błądzić do jutra albo dłużej – powiedziałam.
Przeszukałam torbę i znalazłam paczkę m&m’sów. Szkoda, nawet nie zdążyłam ich spróbować… Johann, znajomy wilk, wysłał mi na święta paczkę niemieckich słodyczy. Zostały mi już tylko zielono-czerwone drażetki i paczka żelek żabek zachomikowana na czarną godzinę w mojej szufladzie z bielizną. Jeśli utknę na lata w Hexenwaldzie, ktoś na pewno zeżre moje żelki. Oto solidna motywacja, by jednak nie utknąć.
Szłam, co kilka kroków rzucając w śnieg kolorową drażetkę. Opakowanie było duże, może wystarczy. Barwniki rozpuszczały się na śniegu, zostawiając wyraźną kolorową plamkę. Wygrywały z okruszkami chleba.
Nasza magia chroniła nas przed pełnią wpływu zaklęć wiedźmy z lasu, ale wciąż utrudniały one orientację w przestrzeni i zaburzały poczucie czasu. Szliśmy kwadrans czy trzy godziny? Nawet gdy spoglądałam na zegarek, nie byłam w stanie zapamiętać jego wskazań dłużej niż na kilka sekund. Podobnie odległości. Najpewniejszym sposobem ocenienia, jak daleko odeszliśmy od auta, okazało się zaglądanie do torebki z m&m’sami. Ile jeszcze zostało? Dobrze, że przebiegły wilk nie był skąpiradłem i kupił mi największe opakowanie drażetek (w dołączonym do przesyłki liściku z rozrzewnieniem wspominał kabanosy, które wyżerał mi z lodówki). Może dzięki temu przetrwamy. Im głębiej wchodziliśmy w las, tym zimno stawało się dotkliwsze, a i znaków na drzewach przybywało. Poza prostymi kołami, okręgami, spiralami i wizerunkami oczu pojawiały się złożone ryty i glify, germańskie runy i ich piętrowe kombinacje, trudne do odczytania, nawet jeśli się miało w małym palcu znaczenie poszczególnych znaków. To był osobny język. Cóż z tego, że znałam alfabet, skoro nie rozumiałam długich, skomplikowanych słów. Całkiem jak z niemieckim. Nawet zaklęcie poliglocji wykładało się na niemieckich zbitkach wyrazów.
Stanęłam przed czymś, co mogło być bramą albo śmiertelną pułapką. Wyrastało ze ściany najeżonego cierniami, pozbawionego liści żywopłotu. W gęstwinie gałęzi, kolców i chwytnych pędów osadzony był idealny okrąg zbudowany z gałęzi grubych jak nadgarstki, a jednak wygiętych tak, by tworzyć idealny, pionowo ustawiony pierścień, wysoki na dwa metry, gruby na pół. Przykucnęłam, widząc błysk koloru. Na jednym z cierni powiewał strzępek wełnianej tkaniny. Był czerwony, suchy i niewyblakły. Nie wisiał tu długo.
– Raz kozie śmierć? – zapytałam.
– Zależy, czy koza na ofiarę, czy tylko podskakuje – mruknął Roman, przyglądając się uważnie okręgowi.
– Widzisz tam coś?
– Wzmocnienia krwią i włosami. Wyczuwam ich zapach i magię.
– Ofiary? – dopytywałam. Ze swoim wyczuleniem na krew spośród tego, czym dysponowaliśmy w Thornie, on najlepiej nadawał się do terenowych badań DNA.
– Nie, jedna dawczyni. Odnawiane zaklęcie, krew w niektórych miejscach jest całkiem stara, już krucha, w innych nieco świeższa.
– Jak z dziś?
– Raczej sprzed kilku dni. Świeższej tu nie ma, wszystko już suche.
Skinęłam głową i weszłam w okrąg. Poczułam, jak włoski stanęły mi dęba, i na ułamek chwili byłam unieruchomiona, ale potem zaklęcie pękło z cichym mlaśnięciem. Przeszłam. Roman przezornie czekał, na wypadek gdybym zaczęła wrzeszczeć, a ciało zaczęło mi odpadać od kości, a gdy nic drastycznego się nie wydarzyło, przeszedł i on. Szarpnął się, czując, jak zaklęcie pochwyciło go z nową energią, ale nie zdołało go utrzymać dłużej niż kilkanaście sekund. Wyrwał się, a w powietrzu rozniósł się zapach spalonej krwi. Okrąg dymił jeszcze chwilkę, a potem wszystko odpłynęło, cała magia wsiąkła w ziemię pod nami.
– Dziwne – powiedział. – Ktokolwiek to zrobił, ma umiejętności na najwyższym poziomie. Tamte wiedźmie oczy i reszta były zakorzenione rysunkami w korze, ale to tutaj zasilała krew. Gdyby dziś odświeżyła zaklęcie, przeszłabyś z ogromnym trudem albo wcale. Ja raczej bym utknął.
– Czyli co? Mamy szczęście?
– To na pewno. Ale czy nie ciekawe, że ktoś budował ten okrąg miesiącami, utrzymywał zasilanie własną krwią, a potem po prostu zostawił, by wyschło i się przepaliło przy pierwszej czy drugiej próbie sforsowania? Tyle magii w piach?
Skinęłam głową. To było dziwne. System ochronny w tej części lasu był potężny, nie widziałam jeszcze zestawu zaklęć równie skomplikowanego, piętrowego i rozciągniętego na tak dużym obszarze. Czy miałam dość odwagi, aby stanąć naprzeciw ich autora czy autorki?
– Jeśli ją spotkamy, daję ci pierwszeństwo mediacji – powiedziałam.
– Jakaś ty łaskawa – mruknął Roman.
– Nie dopuści mnie na odległość miecza, a jeśli mam strzelać, musisz ją czy jego rozproszyć – wyjaśniłam.
Warknął, pokazując zęby. Wampiry tak nie robią. Wilki tak. Ja też. Uśmiechnęłam się. Spędzał ze mną za wiele czasu.
Kiedy wreszcie znaleźliśmy domek wiedźmy, nie miałam już prawie drażetek. To musiał być on. Brakowało mu kurzej łapki, ale poza tym wyglądał fantastycznie – absolutnie żadna linia i żaden kąt nie były proste. Ściany węższe u podstawy rozchylały się ku górze, a dach z gontów pokryty mchem i porostami przypominał kapelusz na wpół rozwiniętego muchomora. Okna i drzwi miały kształt nieco rozchwianych trapezów, a całość okalała szeroka, wygodna weranda z huśtawką i wiszącymi wszędzie girlandami jedlinowych gałązek ozdobionych czerwonymi jabłuszkami, szyszkami, malowanymi na złoto orzechami włoskimi i pierniczkami.
– Nie wygląda specjalnie złowieszczo – przyznał Roman.
– Może najgorsze za nami. Albo jak na złowrogą wiedźmę przystało, ma gust architektoniczny daleki od kanonu.
Nie wyczuwałam zaklęć ochronnych dookoła domku. Na drzwiach wejściowych wisiał tylko wieniec z żołędzi, jarzębiny i głogu – mocna ochrona przed złem, choć w porównaniu z tym, co minęliśmy wcześniej, pikuś. Może tu wiedźma czuła się już bezpieczna?
Deski werandy były osmalone. Czerniła się na nich wypalona kałuża akceleratora. Ślady ognia widniały też na ścianach i belkach podtrzymujących dach, ale szkody nie wydawały się duże. Wypaliła się benzyna czy nafta, którą rozlano, farba lekko się zwęgliła, ale deski nie ucierpiały i wyglądały na mocne. Byłam przekonana, że to efekt dobrej klasy zaklęcia ochronnego. W kącie leżały odłamki roztrzaskanej butelki. Kto rzucił w dom wiedźmy koktajlem Mołotowa?
Zapukałam. Nikt nie zawołał: „Proszę, wejdź”. W innych okolicznościach odeszłabym i wróciła później. Do domu wiedźmy, potężnej, sądząc po osłonach w lesie, nie wchodzisz nieproszony. Ale albo ustalę, czy jakkolwiek przyczyniła się do zniknięcia nastolatków, albo będę się kręcić jak bez muzyki, poganiana skargami Hexlerowej.
Klamka ustąpiła pod naciskiem. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Pstryknęłam włącznik, chcąc wiedzieć, w co się pakuję. Ostrożnie, wciąż zza progu, zajrzałam do środka. Otwarty salon i wielka kuchnia, oddzielone od siebie wyspą rozmiarów łóżka, były jasne i sprawiały wrażenie przyjemnych. Nie dostrzegłam nic, co wskazywałoby na używanie czarnej magii, wypatrzyłam za to sporo detali sugerujących, że gospodyni wielką estymą darzy miedziane garnki i patelnie, preferuje styl rustykalny i ma dość pieniędzy, by urządzić sobie przestrzeń komfortową i elegancką.
– Spodziewasz się, że nagle coś wyskoczy z szafy i urwie ci głowę? – zapytał Roman, niecierpliwiąc się za moimi plecami.
– Trochę tak. Po tych wszystkich zabezpieczeniach w lesie tu nic a nic? Ja miałabym za progiem pułapki.
– Dobrze wiedzieć – mruknął. – Chcesz, żebym wszedł pierwszy? Czy mam zostać na werandzie i gdy coś cię zacznie pożerać, notować twoje ostatnie słowa dla potomności?
Sapnęłam i przekroczyłam próg. Nic. Żadnego uderzenia magią, żadnych pułapek. Zrobiłam kilka kroków w głąb pokoju. I nagle coś zgrzytnęło. Usłyszałam odgłos jakby turlania, szkła uderzającego o deski.
– Roman, nie wchodź! – krzyknęłam.
Nie zdążyłam się cofnąć. Szklane koraliki wytoczyły się z każdego kąta, spod kanapy, zza wyspy, turlały się po podłodze tak szybko, że aż podskakiwały, otaczając mnie ciasnym kręgiem. Nie miałam czasu na kontrzaklęcie, o ile w ogóle znałam jakieś, które mogłoby pomóc w tej sytuacji. Skuliłam się, zasłaniając głowę przedramionami, żeby zminimalizować obrażenia, kiedy jak wystrzelone z procy szkliste kulki uderzały we mnie i rozpryskiwały w milion szklanych igiełek i okruchów.
Zalała mnie fala obrazów, dźwięków, zapachów. Opuściłam ciało. Nie byłam już sobą, nie byłam już teraz.
Skrobię o cegły, aż odrywam paznokcie. Nie mogę się wydostać. Skobel dokładnie blokuje drzwiczki, kopię w nie bosymi stopami, a skóra przykleja się boleśnie do rozgrzanej stali. Gorąco, ból i dym. Krzyczę, choć nikt nie może mnie usłyszeć. Nie chcę umierać cicho. Ktoś musi wiedzieć. Ktoś musi mnie pomścić. Czy szybciej spłonę, czy uduszę się dymem? Krew spływa mi po twarzy, głowa pulsuje bólem. Od uderzenia czy z braku tlenu? Ogień zagarnia suche drewniane kłody, trzaska, mlaszcze, pożerając drewno i mnie. Skwierczę, smród palonych włosów i wełnianego swetra wżera się w obolałe nozdrza. Temperatura rośnie. I już wiem, jak czuła się moja prababcia spalona na stosie… Krzyk zamiera mi w gardle. Powietrze jak gorąca lawa parzy wnętrze ust, krtań, spływa w płuca.
Otworzyłam oczy i gwałtownie nabrałam powietrza. Jeszcze chwilę czułam piekący ból w gardle i odór płonących włosów. Roman pochylał się nade mną, trzymając moją głowę w ciasnym uchwycie.
– Co się dzieje? – wychrypiałam i rozkaszlałam się od dymu, którego wspomnienie wciąż czułam w płucach.
– Miałaś jakiś atak? Darłaś się, jakby cię ze skóry obdzierali, i uderzałaś głową o podłogę – powiedział niepewnie.
– Spalili ją żywcem – szepnęłam, przypominając sobie wszystko. – Klątwa ostatniego tchnienia.
Tuż przed śmiercią musiała mieć na sobie korale. Wystarczająco blisko ciała, by zdołała je powiązać ze swoją jaźnią.
– Kto? – zadał proste pytanie.
Otworzyłam usta i zaraz je zamknęłam, nie wydając z siebie dźwięku. Nie znałam odpowiedzi. Widziałam wszystko jej oczami, ale nie miałam pewności, kim była. Kim i kiedy. Ale chyba wiedziałam gdzie.
– Czy jest tu piec zdolny pomieścić całego, dorosłego człowieka? – zapytałam.
Roman zerknął w stronę kuchni.
– Piec chlebowy lub taki do pizzy pomieściłby człowieka…
– Do pierników – przypomniałam sobie zapach przypraw korzennych, zanim stłamsił go smród palonych włosów.
– Możesz wstać? – zapytał Roman, ciągle trzymając moją lekko uniesioną głowę.
Ostrożnie zaczęłam się zbierać z podłogi. Pociągnął mnie za ręce, pomagając podnieść się do pionu. Miałam dziwne skurcze i mrówki w całym ciele – ślad po tym, jak głęboko wgryzła się we mnie magia klątwy. Znów się rozkaszlałam, pozbywając się z płuc echa dymu. Mogłabym przysiąc, że poczułam jego zapach od nowa.
– Upiorne. Cieszę się, że weszłaś pierwsza – powiedział Roman, marszcząc nos. Może zapach nie był tylko złudzeniem.
– Nie wiem, czy też by cię dopadło, nawet gdybyś wszedł pierwszy. Klątwa ostatniego tchnienia celuje w wiedźmę albo kogoś magicznie kompatybilnego lub spokrewnionego z wiedźmą. To jak ostatnie słowo podczas gwałtownej i brutalnej śmierci, nie wymaga nawet świadomego rzucania klątwy przez ofiarę…
– Żeby ktoś wiedział, co ją spotkało, i ją pomścił?
– I czuł się ostrzeżony. Czytałam, że niektórych wiosek i miast wiedźmy unikały przez całe dziesięciolecia po procesach czarownic, tak liczne były klątwy w okolicach, gdzie spalono nieszczęśnice.
– Zostaje tylko sprawdzić, kto dokonał tu żywota.
Między wysoką masywną lodówką a blatem z kuchenką elektryczną i zlewem dostrzegłam solidne białe drzwi. Otworzyłam je. Za nimi znajdowała się przeszklona, klimatyzowana spiżarka i ogromny piec zajmujący niemal całą ścianę. Żeliwne drzwiczki miały prawie metr szerokości i może siedemdziesiąt centymetrów wysokości. Dotknęłam bielonych cegieł. Wciąż były letnie. Założyłam rękawiczki i ostrożnie odblokowałam skobel. Ledwie rozszczelniłam klapę, smród wydostał się na zewnątrz. Spalony tłuszcz, popiół, coś chemicznego. Na wewnętrznej stronie drzwiczek zobaczyłam warstwę zwęglonej tkanki. Otworzyłam je szeroko i zajrzałam do wnętrza. Bez latarki widziałam tylko zarys, ale nie miałam wątpliwości, na co patrzę. Ciało nie spaliło się na proch – piec nie osiągał chyba aż tak wysokiej temperatury – ale niewiele zostało na kościach. Zwłoki były zwęglone, ręce uniesione, jakby ofiara wciąż drapała ścianki pieca. Nie dało się określić płci czy wieku, bo z twarzy nie zostało zupełnie nic, ale wizje z klątwy dotyczyły kobiety i to musiała być ona.
– Cholera, jak ją stamtąd wyciągniemy? – zapytał Roman.
– Ostrożnie. A najlepiej zostawmy to Bognie. Ktoś musi po nią pojechać. Ja chyba jeszcze nie dam rady – powiedziałam.
Wciąż pękała mi głowa i czułam się roztrzęsiona, poza tym klątwa mogła wracać flashbackami jeszcze przez godzinę czy dwie. Nie chciałam być wtedy za kierownicą.
Wampir z komórką w dłoni wyszedł ze spiżarni. Przymknęłam drzwiczki pieca. Mimo klimatyzacji zapach będzie wyczuwalny w tym pomieszczeniu jeszcze długo.
Poczułam, że jest mi słabo. Musiałam wyjść na świeże powietrze.
*
Siedziałam na ławce na werandzie i obserwowałam Romana, który chodził między drzewami w poszukiwaniu zasięgu. Brałam pod uwagę, że nie zdoła się połączyć i będzie musiał wyjechać z Hexenwaldu, by komórka znów zadziałała.
Potrzebowałam chwili na dojście do siebie. Drżały mi wszystkie mięśnie i kasłałam jak opętana, by pozbyć się pieczenia w płucach. Żołądek przewracał mi się na wspomnienie wizji i tego, co znalazłam w piecu. Pomacałam włosy, upewniając się, że się nie tliły i że ten smród jest osadem magii. Pocierałam twarz, próbując pozbyć się lepkiego filmu zaklęcia. Najchętniej wykąpałabym się teraz w słonej wodzie, by przepalić je do cna.
Roman wrócił po kilkunastu minutach, kręcąc głową.
– Nic z tego.
– Nawet gdybyś miał zasięg, też pewnie byś się nie dodzwonił – uprzytomniłam sobie. – Bogna ciągle nie ma aparatu, który działałby po obu stronach bramy. Kupiłam go już, ale nie miałam okazji jej dać.
Logistyka nowej jednostki ciągle była w powijakach. Jej siedziba wciąż mieściła się w rozrytej remontem skorupie kamienicy, a ja z zapamiętaniem szukałam ludzi, którzy odnaleźliby się w tej pracy. Niektórzy, jak Witkacy czy Bogna, mieszkali w Toruniu i nie chcieli słyszeć o przeprowadzce.
– Jakie jest prawdopodobieństwo, że twoja znajoma wsiądzie do samochodu z obcym człowiekiem? – zapytał.
– Jak ją znam, nie wsiądzie, ale pojedzie własnym. Jeśli miałabym wybrać, kogo po nią wysłać, byłby to jeden z wilków Borysa. Pracowała z nimi przy masowych grobach Latarnika. Jędrkowi ufa bardziej niż większości ludzi. Powinniśmy go zatrudnić jako jej asystenta. Słyszałam, że robi kurs kryminalistyczny, tak go wciągnęła ta robota.
Roman zastanawiał się chwilę.
– Możemy do niego podjechać i wysłać go po Bognę…
– Nie zostawię miejsca zbrodni bez opieki. Jedź sam.
– A jak znów zaczniesz odstawiać egzorcystkę? – zaniepokoił się. – Wrócę z patolożką i znajdziemy twoje zwłoki z aureolą z mózgu i dekoracją z odłamków czaszki…
Musiał być tak nieznośnie obrazowy? Pochyliłam się, obejmując pulsującą głowę dłońmi, gdy nagle wróciło uczucie żaru wżerającego się w skórę.
– Żyjesz? – zapytał Roman.
Ostrożnie skinęłam głową.
– Teraz już dokładnie wiem, czego mi życzy Hexlerowa. Jedź. Wytrzymam tu sama przez godzinę. Rozejrzę się po domu, może coś znajdę.
– Chcesz wrócić do środka? – Uniósł brew w powątpiewaniu.
– Mamy morderstwo, Roman. Klątwa nie raczyła wskazać winnego, a nawet gdyby to zrobiła, wciąż potrzebowałabym dowodów.
Wstałam z ławki. Zakręciło mi się w głowie. Musiałam lekko pozielenieć, bo wampir powiedział tylko:
– Jeśli zarzygasz miejsce zbrodni, nigdy sobie nie wybaczysz.
– Dobrze, że nie zjadłam tych m&m’sów – mruknęłam. – Nie mogłabym ich odżałować.
Po kilku minutach mdłości i zawroty głowy minęły.
Znów byłam w trybie psa śledczego. Roman energicznie pomaszerował do samochodu. Miałam nadzieję, że trop z drażetek wciąż był wyraźny i nie zostanę tu sama na noc, kiedy on będzie się błąkał między pułapkami wiedźmy.
*
Zanim pojawiła się Bogna, wiedziałam już sporo o Johannie Lebkuchen. Odkryłam, z czego jest najbardziej dumna – ludzie zwykle eksponują to, czym się szczycą, na wysokości oczu, i dla Johanny była to kolekcja książek kucharskich jej autorstwa. Wszystkie dotyczyły słodkich wypieków, a aż trzy traktowały wyłącznie o piernikach, piernikowych domkach, pieczeniu tradycyjnych pierników… Najwyraźniej była specjalistką. Wiedziałam też, że jest kobietą majętną i zapracowaną – jej kalendarz zapełniały notatki dotyczące klientów, zleceń, pokazów. Zwłaszcza grudzień miała zapchany po brzegi – w końcu kiedy jak nie pod koniec roku można zbić majątek na sprzedaży domków z piernika tudzież piernikowych zamków, wielopiętrowych rezydencji, pałaców, wymyślnych rzeźb… Znalazłam plany konstrukcyjne niemal tak szczegółowe jak projekty architektoniczne, z wyliczeniami co do milimetra i skomplikowaną strukturą rozrysowaną na setki elementów, które potem cukierniczka dopasowywała i sklejała za pomocą lukru lub karmelu. Terminarz zawierał jeszcze kilka zapisków na styczeń, zanotowanych w wolnych okienkach po sylwestrze. Był piąty stycznia, a to rodziło pytanie, gdzie u tak znakomicie zorganizowanej osoby podział się jej nowy kalendarz.
Szafę Johanny wypełniały eleganckie ubrania dla pięćdziesięciolatki z klasą. Dobrej jakości tkaniny, uniwersalne, ponadczasowe; kolory podstawowe, czyste i intensywne. Przesunęłam dłonią po czerwonym swetrze z angory i wspomnienie smrodu palonej wełny znów ścisnęło mi żołądek.
Mieszkała sama, ale znalazłam ślady gości. Plastikowy pierścionek ze śrubkami i ćwiekami zatopionymi w pękatym oczku raczej nie był w stylu gospodyni. Podobnie męska koszulka Die Toten Hosen w rozmiarze L. Sprawdziłam kolekcję winyli w salonie – ani śladu czegoś choćby podobnego do niemieckiej kapeli. Raczej Sinatra, Ella, Nina Simone…
Koszulka tkwiła wciśnięta między materac a drewnianą ramę łóżka. Pościel na łóżku była skołtuniona, przykryta niedbale narzuconym kocem. Kompletnie nie pasowało to do skrupulatnie wysprzątanego domu wiedźmy, którą podejrzewałam o lekkie OCD. Nawet bieliznę w szufladzie miała pozwijaną w równiutkie pakieciki i ułożoną kolorami, od białego, poprzez inne barwy, do czarnego. Ktoś taki nie zostawia niepościelonego łóżka. Chyba że coś jej przeszkodziło. Albo to nie ona kotłowała się w pościeli.
Dopóki Bogna nie powie mi, czyje zwłoki są w piecu, mogłam tworzyć prawdopodobne wersje wydarzeń. Jednak nawet pomijając trupa, nietrudno było w tym schludnym domu znaleźć ślady przestępstwa: okruchy niestarannie pozamiatanego szkła przy szafkach w kuchni, wyłamany zamek sekretarzyka w salonie.
Najciekawiej prezentował się sejf ukryty w podłodze w garderobie. Wykładzina była pocięta, dookoła leżały przypadkowe narzędzia, od śrubokręta i młotka po szpatułki do pieczenia i tasak, a na czarnym lakierze drzwiczek widniały liczne rysy i jedno spore wgłębienie – najprawdopodobniej po rykoszetującej kuli, którą znalazłam wbitą w ścianę. A zatem w domu użyto broni palnej. Czy należała do Johanny, czy przyniosły ją dzieciaki? I czy ciało w piecu miało w sobie kulę? Wizja nic o tym nie wspominała, ale magia czasami pomijała takie rzeczy. W końcu to nie kula zabiła ofiarę, ale ogień i dym.
Na tym etapie było za wcześnie na mocne hipotezy i teorie. Zbierałam informacje i elementy, z których, jeśli nie zawalę, zdołam ułożyć przebieg wydarzeń zgodny z prawdą. Ale intuicja podszeptywała mi wersje bardziej i mniej prawdopodobne.
Postawiłabym lewą rękę na to, że Greta i Hans tu byli. Ich samochód uderzył w most ledwie kilometr stąd. Wybierali się tu, mieli plan zdobycia skarbu. I coś w chaotycznej i nieprzemyślanej próbie włamania do sejfu pasowało mi do nich. Czy zostali przyłapani przez Johannę na gorącym uczynku?
A jeśli tak… czy to Greta zginęła w piecu? Gdzie się podział Hans? I gdzie była wiedźma? Uciekała przed karą i zemstą rodziny nastolatki? A może i owszem, zostali przyłapani, ale wykorzystali przewagę liczebną? Tylko czy dwoje dzieciaków z niezbyt utalentowanych magicznie rodzin pokonałoby w bezpośredniej walce wiedźmę, która przygotowała tak skomplikowaną i ambitną obronę w lesie? A może było jeszcze inaczej?
Koszulka Die Toten Hosen. Skołtuniona pościel. Czy Hans miał romans z Johanną? A jeżeli tak… czy Greta o tym wiedziała? Czy pokojówka miała rację i tych dwoje łączyła fizyczna bliskość? Może wcale nie chodziło o skarb, ale o zazdrość?
Kto właściwie rzucił klątwę? Greta pochodziła ze starej rodziny, nie musiała nawet mieć wybitnych zdolności magicznych. Takie rodziny znały klątwę i często nosiły ją w sobie od maleńkości jako rodzaj polisy. Czasami z czarnym twistem – wtedy zabójca sam szybko padał trupem. W domku były tylko jedne zwłoki.
Krążyłam po pomieszczeniach, ale zamiast odpowiedzi gromadziłam tylko nowe pytania. I miałam coraz silniejsze ciarki. Magia pełzała mi po plecach, gdy dotykałam przypadkowych rzeczy, jakby próbowała wymusić kolejne wizje, te jednak nie przychodziły. Może powinnam ściągnąć Witkaca? Może nie tylko klątwa została po ofierze i jej sfrustrowany duch biegał teraz wokół mnie, próbując mi powiedzieć, kto odpowiada za zbrodnię? O ile pamiętał… Witkacy mówił, że zwykle nie pamiętają, bo tracą wspomnienia ostatnich minut czy godzin, jakby były zbyt intensywne i przepalały kliszę. Omijałam spiżarkę i piec, skrupulatnie przeglądając wszystko inne.
Nie zauważyłam, kiedy całkiem się ściemniło. Nagle usłyszałam hałasy na dworze. Wyszłam na werandę z glockiem w dłoni, w pełni świadoma, że jeśli to Johanna wracała do domu, mam przekichane. Na jej terytorium, z jej magią spowijającą dom i okolice, mogłabym mieć bazookę, a i tak byłabym niemal bezbronna.
Schowałam broń, rozpoznawszy ostry ton upomnienia w kobiecym głosie. Sprowadzenie Bogny zajęło Romanowi prawie dwie godziny. Zawinął po drodze po Jędrka, którego masywna sylwetka dominowała teraz nad nimi dwojgiem. Zamiast jechać dłuższą drogą, a potem przedzierać się przez dwa kilometry pułapek, Roman wybrał trasę przez wioskę. Zostawili samochody przy zablokowanym moście. Maszerowali, objuczeni noszami i kontenerami do pracy terenowej, które Bogna zwykle woziła w bagażniku. No tak – w końcu będą zmuszeni nieść zwłoki.
Bogna wskoczyła na werandę. W luźnej puchowej kurtce jaskrawopomarańczowej barwy w lesie byłaby widoczna z odległości kilometra. Ścięła włosy krócej niż zwykle, z jej kształtnej czaszki sterczały ledwie dwa lub trzy centymetry ciemnego jeżyka. Oczy wydawały się jeszcze większe, a grube brwi przykuwały uwagę jak wronie skrzydła.
Przywitała się oszczędnie, założyła ochraniacze na buty i niebieskie rękawiczki i kazała się zaprowadzić do zwłok.
Ostrzegłam ją przed klątwą ostatniego tchnienia. To, że dopadła mnie, nie oznaczało, że już się wypaliła. Bogna ze swym talentem do rejestrowania sygnałów emanujących z ciał zmarłych mogła być idealnym odbiornikiem. Wzruszyła jednak ramionami i powiedziała:
– Nie byłby to pierwszy raz. Z klątwą czy bez, ciała gadają i nie zawsze wiedzą, co to przestrzeń osobista.
Nie dociekałam, co dokładnie miała na myśli.
Bogna nie marnowała czasu na pogawędki. Komenderowała Jędrkiem – jakby został jej oficjalnym asystentem – i szukała najlepszego sposobu na wydobycie zwłok z pieca. Okazało się, że nie znajdą lepszej metody niż ta, którą stosowali piekarze do wyciągania chleba czy Johanna do wyjmowania pierników. Jędrek ujął długą i szeroką drewnianą deskę z uchwytem, który upodabniał ją do łopaty, i wspólnie wsunęli ją ostrożnie pod spalone na skwarek ciało. Zemdliło mnie od mlaszczącego odgłosu, z jakim mniej wysuszony tułów odrywał się od paleniska. Wyjęcie całych szczątków zajęło im czterdzieści minut. Zanim Bogna zaczęła oglądać zwłoki, zajrzała jeszcze raz do pieca i ostrożnie wymiotła popioły i węgielki do dużego pojemnika. Sprawdziła też drugą komorę, znajdującą się pod tą, w której spłonęła ofiara.
– Ktoś był zdeterminowany, ale niezbyt bystry. W tej komorze – wskazała górną – w ogóle nie powinno być drewna czy ognia. Pali się w niższej, podnosząc temperaturę w tej powyżej, gdzie piecze się chleb. Nie wiem, czy ktoś nie miał pojęcia, jak to działa, czy myślał, że w ten sposób pozbędzie się zwłok.
– Ona jeszcze żyła, kiedy trafiła do pieca – wymknęło mi się.
– Ona? – zapytała Bogna, gotowa wpisać dane w odpowiedniej rubryczce na formularzu.
– Nie wiem. Ale wiem, że żyła. I płonęła żywcem. Dusiła się dymem. Na drzwiczkach znajdziesz jej spalony naskórek, kopała w nie. A na stropie komory są ślady jej paznokci.
– Potworna śmierć. – Skrzywiła się.
Kucnęła obok szczątków ułożonych na desce i delikatnie przesuwała po czaszce dłońmi w niebieskich rękawiczkach. Nie byłam pewna, czy korzystała teraz ze swojej magii związanej ze śmiercią, czy przeprowadzała oględziny zgodnie z wyuczoną wiedzą medyka sądowego. Może sama tego nie rozróżniała. Czy w ogóle potrafiła rozłączyć te dziedziny? Zmarli szeptali, a ona umiała słuchać. Wykorzystywała oba atuty – wiedzę i talent magiczny – by zostać najlepszą patolożką, z jaką zdarzyło mi się pracować.
– Zgadzam się, że to kobieta. Starsza, sądząc po zębach, czterdzieści-pięćdziesiąt lat. Temperatura była dużo niższa niż w piecach krematoryjnych, więc wciąż da się sprawdzić DNA. Zabezpiecz szczoteczkę do zębów czy szczotkę do włosów właścicielki domu, by przeprowadzić analizę porównawczą – zarządziła.
– Jesteś pewna, że czterdzieści-pięćdziesiąt, a nie, dajmy na to, szesnaście? – zapytałam.
Uniosła wyrazistą brew.
– W dniu, w którym nie zdołam odróżnić szczątków dorosłej kobiety od szczątków nastolatki, moja starcza demencja będzie już zbyt zaawansowana, bym mogła dalej wykonywać ten zawód – stwierdziła cierpko.
Skinęłam głową i rozejrzałam się w poszukiwaniu Romana.
– Wygląda na to, że ciągle brakuje nam pary nastolatków – powiedziałam.
– Pięknie. Hexlerowa będzie zachwycona.
– Taaa, zwłaszcza kiedy znajdziemy ich odciski na miejscu zbrodni.
Dotarło do mnie, że gdyby nie matka Grety i Hansa, pewnie nie znaleźlibyśmy zwłok. Nie na to zapewne liczyła. Znakomity zwrot akcji. Teraz naprawdę zamierzałam się przyłożyć do szukania gówniarzy.
*
Opuszczaliśmy dom wiedźmy tuż przed północą. Bogna i Jędrek spakowali wszystko do furgonetki i pojechali do Thornu, gdzie w zaprzyjaźnionym zakładzie pogrzebowym z samego rana patolożka miała dokonać dokładnych oględzin zwłok. Na odchodnym zabezpieczyłam dom zaklęciem ochronnym. Było skuteczniejsze niż żółte taśmy na drzwiach. Poza tym będę dzięki niemu wiedziała, jeśli ktoś wróci na miejsce zbrodni.
Kiedy Bogna z Jędrkiem wynosili ciało, Roman gdzieś zniknął i teraz stałam w środku nocy, w Hexenwaldzie, przed domem wiedźmy, czekając na wampira, który wziął kluczyki do samochodu. Może sprawiła to moja wyobraźnia, ale wydawało mi się, że wraz z ciemnością magia tego miejsca rośnie. Czułam ją na skórze, stawiającą włoski dęba, szorstką, chłodną, badającą. Nie byłam tutejszą wiedźmą, nie emanowałam magią tego lasu. Nie miałam pewności, jak las się na to zapatruje, wolałam więc zniknąć stąd przed godziną duchów.
Kiedy Roman wrócił, pachniał krwią, a jego oczy błyszczały dziwnie intensywnie. Nie pytałam. Może Hexenwald i z niego wyciągał coś pierwotnego.
Dotarłam do domu po pierwszej, zbyt zmęczona, by rozmawiać, jeść czy nawet wejść pod prysznic. W moich snach huczał ogień, a dym gryzł w oczy. I nawet przemknęło mi przez myśl, że mieszkam z dwoma pyrami, w tym nie całkiem panującą nad swoimi mocami dziewczynką, więc może warto byłoby sprawdzić, czy ten dym nie jest prawdziwy, ale nie miałam siły zwlec się z łóżka.
Dopiero o świcie, z głową pełną świeżych koszmarów o spaleniu na stosie, weszłam pod prysznic usunąć z siebie resztki klątwy ostatniego tchnienia. Ale to nie wystarczyło, by pozbyć się z pamięci potwornych obrazów.
![]() |
Notes is a web-based application for online taking notes. You can take your notes and share with others people. If you like taking long notes, notes.io is designed for you. To date, over 8,000,000,000+ notes created and continuing...
With notes.io;
- * You can take a note from anywhere and any device with internet connection.
- * You can share the notes in social platforms (YouTube, Facebook, Twitter, instagram etc.).
- * You can quickly share your contents without website, blog and e-mail.
- * You don't need to create any Account to share a note. As you wish you can use quick, easy and best shortened notes with sms, websites, e-mail, or messaging services (WhatsApp, iMessage, Telegram, Signal).
- * Notes.io has fabulous infrastructure design for a short link and allows you to share the note as an easy and understandable link.
Fast: Notes.io is built for speed and performance. You can take a notes quickly and browse your archive.
Easy: Notes.io doesn’t require installation. Just write and share note!
Short: Notes.io’s url just 8 character. You’ll get shorten link of your note when you want to share. (Ex: notes.io/q )
Free: Notes.io works for 14 years and has been free since the day it was started.
You immediately create your first note and start sharing with the ones you wish. If you want to contact us, you can use the following communication channels;
Email: [email protected]
Twitter: http://twitter.com/notesio
Instagram: http://instagram.com/notes.io
Facebook: http://facebook.com/notesio
Regards;
Notes.io Team